Wspomnienie 13 sierpnia 1944 - jednego z najtragiczniejszych
dni powstania warszawskiegoSanitariuszka Basia
Wajszczuk
13
sierpnia 1944 r. w Warszawie na ul. Kilińskiego wybuchł niemiecki
czołg-pułapka, raniąc lub zabijając kilkaset osób. Była wśród nich córka
siedleckiego lekarza, 18-letnia Basia Wajszczuk ps. „Basia”, „Baśka”*.
Pamięć poległych wówczas, a także innych obrońców Starówki, uczcili dziś:
mieszkańcy stolicy, kombatanci i harcerze.
Po
mszy świętej, odprawionej w Archikatedrze św. Jana, powstańcy, poczty
sztandarowe formacji powstańczych Starego i Nowego Miasta, organizacji
harcerskich oraz przedstawiciele władz przeszli na ul. Kilińskiego. Miejsce
wybuchu czołgu-pułapki upamiętnia tu tablica z napisem: „Miejsce uświęcone
krwią 500 powstańców i mieszkańców Starówki poległych 13.08.1944 od
eksplozji czołgu z podstępnie założonym przez wroga materiałem wybuchowym”.
Złożono kwiaty i wieńce, zapłonęły znicze. Rocznicę wydarzeń z 13 sierpnia
obchodzi się jako Dzień Starówki - tak 16 lat temu
zdecydowali mieszkańcy Starego i Nowego Miasta.
* Basia Wajszczuk urodziła się w 1926 r. w Krasnymstawie.
Była córką lekarza Edmunda Wajszczuka i Marii z Bieguńskich oraz siostrą:
Antoniego (ur.
24 czerwca 1924 r. w Sokołowie Podlaskim),
Wojciecha (ur. 1929 r., również zginęli w powstaniu) i Danuty**. Była
harcerką w drużynie „Błękitnej” Hufców Polskich. W konspiracji przeszła
szkolenie sanitarne. W powstaniu była sanitariuszą kompanii harcerskiej
„Anna” batalionu „Gustaw” zgrupowania „Róg” na Starym Mieście. 13 sierpnia
została ciężko ranna od wybuchu czołgu-pułapki. Umieszczona w powstańczym
szpitalu przy ul. Kilińskiego 3 zginęła 26 VIII 1944 r. pod gruzami
zbombardowanego przez "Stukasy" szpitala.
Po ekshumacji została pochowana na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w
kwaterze A-25. Nazwisko jej upamiętniono na płycie symbolicznego grobu
Batalionu "Gustaw" w kwaterze B-24. (za tekstem S. Kordaczuka
„Siedlczanie w powstaniu warszawskim”, zamieszczonym w „Kurierze
Siedleckim” oraz fragmentem książki
"135 Pluton AK VII zgrupowania "Ruczaj" i jego kadeckie korzenie" Zebrał
i opracował Andrzej Dlawichowski. Wydawnictwo Doroty Karaszewskiej Warszawa
1994, str. 201)
** Rodzina Wajszczuków złożyła ogromną daninę krwi na ołtarzu Ojczyzny.
Rodzice Edmund i Maria z Bieguńskich pochodzili z Siedlec. Mieli czworo
dzieci: Danutę, Antoniego, Barbarę i Wojciecha. Ojciec był lekarzem
początkowo w Wyrozębach koło Siedlec, potem w Żółkiewce, a w okresie
okupacji w Krasnymstawie. Matka z dziećmi w 1942 r. przeniosła się do
Warszawy do swego brata Tadeusza Bieguńskiego zamieszkałego na ul. Ogrodowej
23. Ojciec zmarł (lub został zamordowany - brak danych) w 1943 r. w
Krasnymstawie. Antoni, Barbara i Wojciech zaangażowani byli w podziemiu i
cała trójka brała udział w Powstaniu.
Antoni ps. "Toni" zginął podczas walki o budynek Departamentu Kawalerii 1
lub 3 VIII 1944 w 135 Plutonie.
Wojciech ps. "Wojtek" brał udział w Powstaniu na Ochocie. 2 VIII 1944 r. w
trakcie przebijania się oddziałów Ochoty do lasów sękocińskich został
schwytany przez Niemców i rozstrzelany w grupie 60 osób pod Pęcicami.
Tragedię na Kilińskiego z 13 sierpnia 1944 bardzo dokładnie opisał
Robert Bielecki w książce "Gustaw" - "Harnaś" dwa powstańcze
bataliony" (PIW, 1989):
"13 sierpnia, w niedzielę, służbę na barykadach pełniły kompanie „Anna”
i Harcerska. (...) Od rana panował spokój i nic nie wskazywało, by Niemcy
zamierzali podjąć w tym dniu kolejny atak. (...) Nagle ok.oło godziny 11.00
posterunki obserwacyjne dały znać, że od Nowego Zjazdu zbliżają się dwa
czołgi, kierując się na plac Zamkowy. Pierwszy z nich był normalnym wozem
bojowym (dziś już nie sposób ustalić, czy była to
„pantera”, czy
„tygrys”), drugi
natomiast – o wiele mniejszy – był bez działa i karabinu maszynowego. W
pierwszym odruchu jednak brano go także za zwykły czołg, w rozgoraczkowaniu
nie zwrócono uwagi, że jest inny. Oba wozy jechały samotnie – nie
towrzyszyła im żadna osłona piechoty. (...)
Większy z czołgów zaczął się wycofywać ku Nowemu Zjazdowi, mniejszy
natomiast dotoczył się do barykady (przy Podwalu – przyp. Ana) i wjechawszy
przednią częścia na nią – stanął, niezdolny do jej pokonania. Z wnętrza
wyskoczył jeden tylko czołgista i biegnąc pod ścianami kamienic, zniknął w
parę sekund później w pobliskich gruzach. Wszystko to dokonało się tak
nagle, że żaden z obrońców barykdy nie zdążył nawet oddać choćby jednego
strzału za kierowcą. Uwagę wszystkich skupiał sam pojazd (...). Nie bardzo
wiedziano, co robić dalej, jak zwykle w takich wypadkach, każdy był
odmiennego zdania. (...) w tym momencie chyba nikt nie podejrzewał zasadzki
– po prostu wszystko rozegrało się w „normalny sposób”. Ostatecznie przecież
nie było niczego szczególnego w tym, że tak łatwo wycofał się drugi czołg i
że kierowca tantietki (jak zaczęto nazywać pancerny wóz ze względu na jego
niewielkie rozmiary) porzucił swój pojazd. Widocznie – tłumaczono sobie –
nastąpiła awaria silnika albo też gąsienice zaplątały się w jakimś
żelastwie. (...)
Oględziny wypadły pomyślnie. Nie tylko nie stwierdzono niczego podejrzanego,
ale nawet zdołano uruchomić silnik. Pojazd był „na chodzie”, można było nim
manewrować. (...) odjechał w głąb Podwala, już wówczas na pancerzu siedziało
kilka osób. Ludzie stojący na Podwalu radośnie witali zdobyty pojazd. Grupa
sanitariuszek z Harcerskiej pozdrawiała przejeżdżających, rzucając im
gruszki. (...) już wcześniej poinformowano gen. „Bora”, że oto zbliża się
„zdobyty czołg”. Komendant Główny AK podszedł do okna i przyglądał się teraz
tankietce stojącej już na Kilińskiego. (u wylotu Kilińskiego na Podwale –
przyp. Ana) (...)
Nagle potężna, nieprawdopodobna eksplozja. (...) Antoni Dobraczyński
ps. „Hel” pamięta, że z trudem mógł przecisnąć się przez
rozentuzjazmowany tłum, zreszta sam musiał powstrzymywać podkomendnych ,
którzy także chcieli biec do czołgu i nacieszyć się zdobyczą. W momencie
eksplozji znajdował się już w bramie domu zamierzajac wyjść na ulicę,
właściwie życie uratowała mu jakaś sanitariuszka, która chwyciwszy go za
ramię, zaczęła z nim rozmawiać. Podmuch rzucił go na ziemię a wraz z nim
paru kolegów. (...) Po chwili minęła go czarna od spalenizny dziewczyna,
zalana krwia. To sanitariuszka Barbara Wajszczuk”.
Wspomnienia o Basi Wajszczuk i jej rodzinie spisała również Halina
Kozłowska
„Wspomnienia Haliny Kozłowskiej (z domu Stawskiej) w 60. rocznicę śmierci
trojga powstańców” Piotrków Trybunalski, 4 sierpnia 2004 roku:
"Basię, Wajszczukównę poznałam przed wojną w szkole powszechnej w
Krasnymstawie. Mojego Ojca urzędnika, przeniesiono z Siedlec do tego
powiatowego miasteczka, gdzie pracował w urzędzie skarbowym. (...)
Najbliższymi moimi koleżankami były trzy dziewczynki: Joasia Niewidziajło,
Teresa Borkowska i Basia Wajszczuk, z którą przez pewien czas siedziałam w
jednej ławce. Basia była skromną, pełną prostoty dziewczynką o długich
brązowych warkoczach, zielonych oczach, brzoskwiniowej cerze, ubraną zawsze,
jak wszystkie dzieci, w czarny fartuszek z białym kołnierzykiem. Czasem
bywałam w jej domu, w rynku.
Rynek składał się z czworoboku przeważnie piętrowych budynków, a w środku
znajdował się niewielki skwer. Mieszkanie Basi mieściło się na piętrze i
było bardzo duże. Byłam zawsze onieśmielona, świadoma wysokiej pozycji w
hierarchii społecznej tej rodziny. Ojciec Basi był powszechnie znanym
lekarzem. Przechodziłyśmy przez dużą mroczną kuchnię, gdzie często pracowała
matka Basi i szłyśmy do obszernego salonu zalanego światłem z okien
wychodzących na skwer. Poznałam rodzeństwo Basi: najstarszą siostrę Danusię,
która studiowała farmację, starszego brata Antka, wysokiego, czarnowłosego
młodzieńca i najmłodszego Wojtka, ucznia szkoły powszechnej, małego
pulchnego chłopca. (...)
Wojna rozpędziła nas - trzy szkolne przyjaciółki, w różnym czasie traciłyśmy
siebie z oczu. (...) Przyszedł do mnie doktor Wajszczuk, przychodził kilka
razy dziennie i pamiętam to dobrze, w nocy pojawiał się cichutko i pochylał
nic nic mówiąc. Przychodził z domu nocą do ciężko chorych, choć obowiązywała
godzina policyjna. Być może doktor miał tzw. przepustkę, ale zdarzało się,
że Niemcy nie sprawdzając strzelali do znajdujących się nocą na ulicy
Polaków. Jednocześnie zapadłam na dwa tyfusy: brzuszny i plamisty. Leżąca na
sąsiednim łóżku młoda kobieta, po otrzymaniu chleba chowała go pod poduszkę,
pukała w ścianę nieprzytomnie wołając rodzinę, po trzech dniach cichutko
umarła. Nikt do mnie nie przychodził, to był oddział zakaźny, krzątały się
tylko siostry zakonne, łagodnie uśmiechnięte anioły o dobrych rękach
niosących ulgę. Obcięły mi warkocze i czesały mnie. I cichy, nieodłączny
doktor Wajszczuk z troską doglądający chorych.
Leżałam w sali na wysokim parterze i pewnego dnia zdumiona zobaczyłam główkę
Basi Wajszczukówny, zadartą jak najwyżej. Usłyszałam jej wesoły głos.
Przyszła do szpitala po bochenek chleba, który lekarze czasem otrzymywali.
Jak wdrapała się tak wysoko, nie wiem. Cieszyła się i wyciągała ku mnie rękę
z ułamanym, ciemnym kawałem chleba, chwaląc go, że jest świeży, jeszcze
ciepły. Ale ja nie mogłam wstać. W tym momencie wszedł doktor. Basia
usłyszała surowe słowa ojca, który uświadomił nam, jak bardzo niebezpieczne
byłoby zjedzenie przeze mnie choć najmniejszego kawałka tego chleba. Kiedy
byłam już w domu przyszła pewnego dnia pani Wajszczukowa. Usiadła skromnie
na krześle w kuchni i pytała moją mamę, czy pozwoli mi wyjechać na wieś z
Basią do Żółkiewki, gdzie państwo Wajszczukowie mieli dom (lub jego część),
chyba w jakimś folwarku. Pojechaliśmy we troje z Antkiem i Basią. Był to
duży, drewniany dom pomalowany na ciemny kolor. Przed domem znajdował się
podjazd i duży gazon. Basia prała mi moją odzież, karmiła, oddając wszystkie
lepsze kąski. Gdy nie chciałam jeść, oświadczała, że jeśli nie zjem, wyrzuci
to, bo ona jeść nie może. Ponieważ nie miałam szczoteczki do zębów, umyła mi
je własną. W Żółkiewce nie byliśmy długo.
U państwa Wajszczuków zamieszkał oficer niemiecki z gestapo, zabierając im
część mieszkania. Dzieci tzn. Antek, Basia i Wojtek wyjechały do Warszawy do
szkół. W Krasnymstawie zamknięto jedyną szkołę średnią i wywieziono
większość nauczycieli. W stolicy były większe możliwości kontynuowania
nauki. Moja mama jeździła czasem do swej rodziny przez Warszawę. Rodzeństwo
Wajszczuków zapraszało ją, gościło, witało i żegnało ze łzami. Pani
Wajszczukowa z Danusią, z Krasnegostawu jeździły często do dzieci. Pewnego
razu po powrocie znalazły doktora martwego, leżącego na podłodze obok drzwi.
Może chciał iść, szukać pomocy?
W lipcu 1944 roku weszły do Krasnegostawu wojska polskie i radzieckie.
Pierwszego sierpnia wybuchło powstanie w Warszawie. Kościół był otwarty cały
dzień, gdzie wzywano do modlitwy za powstańców. Kiedy pani Wajszczukowa
pojechała do Warszawy, nie było już domu, w którym mieszkały dzieci i nie
było Warszawy. Mówiono, że szukała wszędzie swoich trojga dzieci i nie
znalazła nikogo. Zostawiała kartki z prośbą o informację, szukała
najmniejszych choćby śladów. Podobno kiedy dowiedziała się o ich losach,
osiwiała w przeciągu kilkunastu godzin. Walcząc o wolną Polskę, zginęli
wszyscy.
Nie pamiętam, żebym podziękowała doktorowi za uratowanie życia, nie
pamiętam, czy dziękowałam pani Wajszczukowej lub Basi. Wydawało mi się to
wszystko takie zwyczajne i oczywiste. Smutne jest to, że często nie umiemy
ocenić łudzi, których spotykamy na drodze życia. Dopiero po latach, z
perspektywy, najczęściej gdy odejdą, stają się bardziej jednoznaczni,
jednowymiarowi i nareszcie wiemy, jacy byli i kim w rzeczywistości byli da
nas. W miarę poznawania ludzi i świata, który stworzyli, dowiedziałam się,
że spotkawszy rodzinę Wajszczuków, spotkałam jednak dobrych Ludzi, moich
prywatnych świętych, o których nie mogę myśleć bez łez. Dziś - ze wszystkich
grobów na świecie, mam dwa najdroższe - mego Ojca i Matki oraz grób Rodziny
Wajszczuków". (Ana)