(nadesłane przez córkę – Teresę (0097) Jaroszyńską. Pamiętnik był
pisany odręcznie w latach powojennych [1977 – 1987], pod rządami
komunistycznymi w Polsce – dlatego wiele nazw i nazwisk zostało
pominiętych)
Cześć I
13.IX.1939, Lublin – 21.V.1940
[kliknij aby powiększyć]
Mapa sporządzona na bazie współczesnej mapy (www.travel.yahoo.com).
Przekroczenie granicy 21-XI-1932
Trasa prowadzi przez tereny, które należały do Polski przed Druga Wojną
Światową.
Współczesne granice są zaznaczone szarymi liniami. |
(str. 13 - 21) - Ewakuacja Julka (Juliana [M091] Radoniewicza) i
początek mojej wędrówki nastąpiły 13 września 1939 r. Julek miał
udać się do Chełma po dalsze rozkazy. Oczywiście i ja z nim, tym
bardziej, że podobno brat mój Edmund, (0075) doktor z Krasnegostawu,
został tam zmobilizowany. W Chełmie nie znaleźliśmy, ani ja w
Szpitalu mego brata, ani Julek jego dowództwa. Szpital podobno
ewakuowano do Kowla. Julek miał się udać do Brześcia. Po
przenocowaniu w Chełmie ruszyliśmy do Brześcia. W drodze zatrzymały
nas dwie niewiasty, młode, bez bagażu i poprosiły o podwiezienie do
Brześcia, skąd pochodzą. Samochód był duży, choć osobowy, i Julek
zabrał je. Pod Brześciem wysiadły. Przy nagromadzeniu się wielu
wiadomości o jednostkach dywersyjnych, działających w kraju,
przychodziła nam wielokrotnie myśl, czy te niewiasty nie należały
czasem do takiej organizacji, czy czasem przez usłużność wobec
niewiast, nie dopomogliśmy im w działalności, bo skąd na pustkowiu
i bez żadnego bagażu, zjawiły się dwie niewiasty? Ale stało się.
W Brześciu nie było koncentracji – pewno w Kowlu – Brześć
bombardowano. Ruszyliśmy do Kowla. Ale i tam droga była zapchana
uciekinierami, a punktu zbornego nie było. W Kowlu trzeba było
uzupełnić bak benzyną. Benzyny nie ma. Wydają tylko spirytus.
Magazyny położone blisko mostu nad rzeką Turią. Most bombardowany,
miasto również – pozostawanie w tym rejonie niebezpieczne – aby
tylko uchwycić pełne baki „benzyny”- spirytusu i dalej. Ale gdzie!
Nikt nie może poinformować, gdzie są punkty zborne wojska. Julek
także niczego się nie dowiedział. Mała narada ... i decyzja: wracamy
do Lublina. Ale którędy? Most na Bugu zniszczony – zatym – przez
Brześć z powrotem. Po ujechaniu kilkudziesięciu kilometrów,
spotkaliśmy maszerujących policjantów, którzy widząc nadkomisarza w
samochodzie powiedzieli: „proszę zawracać – Niemcy w Brześciu”.
Droga zatym zamknięta dla nas, umundurowanych, bez możliwości
przebrania się za cywila. „Maszerujemy do Łucka – tam mamy się
stawić do armii” powiedzieli. Wobec tego wiadomo, gdzie jest punkt
zborny! W Kowlu szukałem obydwu braci, Mundka (0075) i Lutka (0086),
lecz ich tam nie było. Szpital ewakuowany do Łucka. „W Łucku
wreszcie spotkam się z braćmi lub z bratem, to już coś będzie”! Tam
wreszcie wędrówka się zakończy i nastąpi wkrótce powrót w stronę
Lublina razem ze wszystkimi. W Kowlu nie nocowaliśmy. Do Łucka
przybyliśmy dość późno – jak wszędzie, poruszanie się samochodem
było utrudnione. Furmanki jechały obok siebie w jednym kierunku.
Spotykaliśmy później jadących w stronę przeciwną. Ludzie szukali
spokojnego do przebycia miejsca, lecz wszędzie, czy to w
miasteczkach, czy w wioskach, laskach byli ostrzeliwani lub
bombardowani.
W Łucku byliśmy już 15.09.39. W szpitalu nie znalazłem ani Mundka,
ani Lutka. Julek dowiedział się ostatecznie, że koncentracje i punkt
zborny oddziałów rozproszonych i niezmobilizowanych przeniesiono do
Dubna. Jedziemy dalej – zatrzymanie się na noc w Łucku jest
niebezpieczne. Jedziemy, już po ciemku, za miasto i nocujemy w lasku,
który rano był bombardowany. W domu, zdaje się leśniczego,
dostaliśmy ciepłe jedzenie i możliwość zanocowania. Niemcy
bombardowali w tym dniu lasek oraz pobliski most. Sporo ludzi
cywilnych zginęło i skończyła się ich wędrówka do nikąd.
Rano wyruszyliśmy do Dubna. Był już 16 września. Przed Dubnem
ustawione posterunki zatrzymały nasz samochód. Widzieliśmy z lewej
strony obszerne pole, a na nim zebranych policjantów w umundurowaniach. Oficer, na widok nadkomisarza policji, wyraził
zadowolenie: „Obejmie pan dowództwo batalionu policjantów”. „Dobrze”
- odpowiedział Julek - „zaraz wracam, tylko odwiozę kuzyna do punktu
zbornego w Dubnie”. „Proszę wracać z samochodem”. Pojechaliśmy do Dubna, tam dowiedziałem się, gdzie są koszary i nie chciałem już,
żeby Julek mnie, te ostatnie 1½ do 2 km odwoził, aby oficerowie
zgrupowania policyjnego nie podejrzewali Julka o uchylanie się od
podjętego obowiązku. Podziękowałem mu i szoferowi za podwiezienie,
ucałowaliśmy się i „do zobaczenia”. Młody Matyjasek, nad którym
opiekę podjąłem w Lublinie, zdecydowanie odmówił pójścia razem do
koszar i zapisania się do wojska. Mówiłem mu, że tam będziemy cały
czas razem. „Nie” odpowiedział, „ja udaję się do Lwowa i wracam do
Lublina”. Prawdopodobnie na taką decyzję wpłynęły widoki z okresu
przejazdu z Lublina do Dubna. Może beznadziejny stan organizacji w
kraju. Cóż, był to chłopak zaledwie kilkunastoletni - ja w 1920 roku
byłem młodszy. Do Lwowa miał około 180 km – tam była, zdaje się,
jego siostra, czy ktoś z rodziny, mógł więc mieć z ich strony
pomoc. Tak też się stało. Wrócił do Lublina i przebywał tam do czasu
ewakuacji Lublina przez Niemców. Zginął rozstrzelany na Zamku w dniu
opuszczania przez Niemców Lublina w 1944 r. Co komu było sądzone,
stało się. Ja zostałem zarejestrowany w dniu 16 września w punkcie
zbornym. Otrzymałem, jako osobiste uzbrojenie, pistolet „Wis” i 100
sztuk naboi. Spojrzeli na moje oficerskie buty i chcieli mi dać
saperki, jako saperowi – nie chciałem. Po dopełnieniu formalności
chciałem jeszcze zobaczyć Julka w jego nowej roli, ale już nikogo
nie zastałem w Dubnie – wymaszerowali do Lwowa. Od ostatniego
pożegnania, już nigdy w życiu nie spotkałem go. Po południu
spotkałem w Dubnie sierżanta z mojego batalionu saperów z Nowego
Dworu. Nareszcie ktoś wojskowy znajomy. „Kiedy i gdzie ruszacie?”
zapytałem, „zdaje się do Lwowa” – odpowiedział. Poprosiłem, żeby
zaczekali na mnie, że wezmę swoje papiery z koszar, zamelduję o
odnalezieniu jednostki i że zaraz wrócę i dołączę do nich. Dwa
kilometry drogi, załatwienie formalności, pobranie 300 zł żołdu
wypłacanego awansem, 2 km drogi powrotnej – i już nikogo w Dubnie
nie zastałem. Nikt nie wiedział dokąd i którędy pojechali
samochodami, czy dalej na południe na Tarnopol, czy na zachód do
Lwowa. Trudno, stało się – na piechotę nie będę ich gonił, a w
dodatku pojechali w niewiadomym kierunku. Spieszyli się bardzo,
zauważyli to miejscowi. Wróciłem więc do koszar i tam nocowałem.
Dnia następnego był pamiętny dzień 17 września 1939 r. Nareszcie rano
widziałem, łatającego nisko, naszego bombowca „Łosia”. Gdzie nasze
lotnictwo? Wysyłano podobno te udane samoloty zagranice. A w górze
nad naszym krajem, coraz śmielej i niżej i wydawano się, ze już z o
wiele mniejszym nasileniem, latały samoloty niemieckie, rozpoznawcze
i bombowce. Wszystkie miasta nasze zbombardowane.
Nagle, jak piorun spadla wiadomość „Wojsko sowieckie
przekroczyło
granicę polską i posuwa się w głąb kraju”. Wszystko stało się
beznadziejne. Przyszedł rozkaz wyruszenia z Dubna. W oficerkach,
mówili daleko nie zajdę, to też posłuchałem rady i włożyłem saperki.
Ruszyliśmy gromadą oficerów starszych i młodszych w stronę Beresteczka. Po blisko 60 km marszu byliśmy w Beresteczku.
Miejscowość znana z historii i tutaj stała się również, jakby
zapowiedzią nowych wydarzeń. Wieczorem, gdy jeszcze było widno po
zachodzie słońca, zebrano nas na rynku miasteczka i nastąpiła
selekcja oficerów. Wybrani, wśród których i ja znalazłem się,
zostali odseparowani. Nikt z nas nie wiedział, w jakim celu to
nastąpiło. Po pewnym czasie nadjechały samochody, do których
wsiedliśmy – były to ciężarówki. Ruszyliśmy. Dokąd? Nikt nie
wiedział. Jedynie można było domyślić się, ze było to zadanie
specjalne. Prawdopodobnie kierunek granica. Zapas benzyny-spirytusu
wskazywał, ze przed nami daleka droga. Wiadomo było, ze nie wolno
nam było spotkać się ani z Niemcami, ani z Sowietami, a Niemcy byli juz we Lwowie, Sowieci posuwali się wolno na zachód. Droga na
granice rumuńska przecięta przez oddziały sowieckie. Zatym, w
kierunku na Węgry. Droga wolna istniała do Brzezan przez Tarnopol.
Jazda odbywała się przez noc. Przymusowe postoje oraz kluczenie na
skutek prawdziwych czy mylnych wiadomości o zburzeniu mostów na
rzekach i obranej trasy spowodowały, ze Brzezany minęliśmy dopiero w
godzinach popołudniowych. Po przejechaniu dalej zaledwie kilku
kilometrów usłyszeliśmy od strony pola strzał. Była to zapowiedz
tego, co miało za chwile nastąpić. Na naszej otwartej ciężarówce
było 10 oficerów i jeden harcerz, który jako jedyny miał przy sobie
karabin. Myśmy mieli jedynie „Wisy”. Ten jedyny strzał pozbawił
życia harcerza. Dostał w skroń. Na wozie mieliśmy dwie beczki
200-litrowe spirytusu, jako uzupełnienie na drogę, uzyskane w Brzezanach. Stał tam nasz oddział kawalerii. Byliśmy uprzedzeni, ze
wjeżdżamy na teren czysto ukraińskich wiosek. Wobec tego dostaliśmy
ubezpieczenie w postaci motocykla. (...)
Kliknij na miniaturkę aby powiększyć |
Wojna obronna 1939 r. |
Granice przed i po II Wojnie Światowej |
Zima 1939/40, wiosna 1940, miasto Eger, (Węgry)
(str. 49, 50) (...) (ka)plicę, aby w niej ksiądz kapelan mógł
odprawić pasterkę. Trochę przykre mam wspomnienia z tej pasterki
gdyż młody ksiądz kapelan, widocznie z przejedzenia, nie mógł się
mocno trzymać na nogach. Miał również zachwiane obroty w czasie Mszy
Świętej, lecz stopniowo przezwyciężył siłą woli wszystko. Po każdej
mszy i po pasterce, czy to będąc na mszy w mieście, czy na pasterce
w obozie, odśpiewywana była pieśń „Boże coś Polskę”.
Z innych grup były takie, które poświęcały się nauce języka
francuskiego, ja przystąpiłem, za namową mecenasa Bozentowicza, do
nauki języka węgierskiego. Jako trzeci w naszej dwójce był por.
Blachowicz, ten jednak nie wytrzymał. Uznał, że jest zbyt trudny no
i po co, jeśli pojedzie do Francji wkrótce. Zostaliśmy we dwóch i
trzymaliśmy się trwale kontrolując jeden drugiego ze znajomości
słówek i gramatyki podstawowej. Lecz, jak doszło do tej zażyłości i
współpracy. Był on starszy ode mnie i on pierwszy podszedł do mnie,
gdy na zbiórce chóru czy na apelu usłyszał moje nazwisko. W czasie
rozmowy na osobności okazało się, że jest to kolega mojego brata Lutka
(0086), z
którym w okresie wojny w 1914 r. byli razem w Charkowie. Co
za traf, że spotkał, również na obczyźnie, drugiego młodszego brata
z rodziny Wajszczuków. Możliwe, że to go do mnie zbliżyło jak
również mnie do niego, gdyż w tak beznadziejnej sytuacji oczekiwania
oraz z uwagi na sukcesy najeźdźcy, trzeba było oczekiwać na najazd
Niemców na Węgry a zatem i los nasz, uciekinierów, nie byłby wesoły
jeśliby zajęli miasto Eger. Aby ułatwić sobie ewentualną w tych
okolicznościach ucieczkę poprzez rozlegle lasy dalej od nich, trzeba
znać język węgierski, bo przecież zwykły kompas i mapki ogólne bez
chłopskiego kompasu nic nie pomogą. To tez wykorzystywaliśmy z nim
wolne godziny przed i po południu, krocząc po alejkach „parku”
zamkowego ucząc się formowania zdań ze słówek już poznanych. Trzy
miesiące takiej pracy pozwoliło mnie posługiwać się ich językiem, co
w późniejszym okresie okazało się bardzo przydatne i nie tylko dla
mnie osobiście lecz dla kolegów, a którymi później rozpocząłem
dalszą wędrówkę.
21.V.1940 - Z miasteczka Barcs, (pow. Somogy,
Węgry), przez rzekę
Drawe do stanicy Terezino Polje, (Chorwacja)
(str. 74,75) (...) Tymczasem maszerowaliśmy
gęsiego z plecakami lub
z pakunkami związanymi na prędce i w ręku. Z początku przez pola
znane tylko przewodnikowi. Zapowiedziano, że droga będzie długa.
Ruszyliśmy w bezksiężycową noc do toru kolejowego i wzdłuż toru
dalej na południe. Trudno było określić jak długo, ile kilometrów, w
każdym razie dwukrotnie kładliśmy się nieruchomo na ziemię, aby nie
iść w świetle reflektorów i świateł z wagonów. Potem skręciliśmy w
prawo w stronę lasku. Brnęliśmy czasami przez mokradła, co nawet
stwarzało dobre warunki ukrycia śladów przemarszu, wreszcie
zarządzono odpoczynek. Przewodnicy wyruszyli do przodu dla zbadania
możliwości przeprawy przez rzekę. Zbadali, czy jesteśmy we
właściwym punkcie przeprawy. Warunki wymagały abyśmy wypływali z dala
od straży granicznej węgierskiej i abyśmy lądowali również
niepostrzeżenie z dala od stanicy jugoslawiańskiej. Trzymaliśmy się
jak poprzednio razem w grupie i załadowaliśmy gdzieś w połowie grupy
przerzutowej. Trzeba było się śpieszyć, bo rzeka szeroka a noc
szybko przechodziła.
Pierwsze pytanie, jakie padało na łódce „Kto umie
wiosłować? Kto
sterować?” Jako saper zgłosiłem się na sternika. Były zaledwie dwa
wiosła dla dwóch wioślarzy. Rzeka wartka, trzeba było wiosłować
silnie i bez pluskania wiosłami. Tak uzgodniłem i rozpoczęła się
przeprawa, „lewa mocniej” coraz częściej trzeba było podawać aby
dobić po sapersku na drogi brzeg. Ci co siedzieli jako pasażerowie
byli jednak zziębnięci. Ja i wioślarze pracowaliśmy i nie
odczuwaliśmy chłodu, choć czarna toń robiła wrażenie i czasem przy
chybnięciu łodzią ciarki trochę przechodziły przez moją skórę.
Wylądowaliśmy na właściwym miejscu na drugim brzegu. Łódka wróciła
na drugi brzeg po następne partie przerzutu. Byłem już na brzegu
Jugosławii. Oczekiwanie na resztę trwało jeszcze przeszło godzinę.
Koledzy, jedni siedzieli inni rozgrzewali się marszem i łagodnym
biegiem po brzegu. Przypomniałem sobie o zabranej piersiówce z Egieru ze spirytusem. Nalałem wtedy po małym naparstku – zakrętka
butelki, spirytusu. „Wspaniały pomysł” usłyszałem. Mimo, ze był to
spirytus, łyknął (...).
Cześć II
30.V.1940 – Zagrzeb, 19.VI.1940 – Split (2 tyg.), Zagrzeb, Belgrad,
Saloniki, Istambuł, Bosfor, Ankara, Aleppo, Damaszek (14.VI.1940 -
Niemcy w Paryżu)!
(str. 21–23) (...) (europej)skiego na azjatycki Tak samo nie
przejmowałem się w innych podobnych okolicznościach.
Teraz jechaliśmy dalej, nakarmieni i już tak, jak u swoich. Nie
wiedzieliśmy nic, co nas spotka u kresu wędrówki w Syrii w Damaszku.
Przyjechaliśmy tam w godzinach popołudniowych. Tutaj przywitał nas
kapitan armii francuskiej. Tutaj była nowa dla nas niespodzianka.
Francja poddała się i Niemcy zajęli Paryż. W Damaszku pojawili się
Niemcy. Wyjście do miasta niemożliwe. Brygada Karpacka wyjechała do
Palestyny. My musimy najbliższym pociągiem jechać dalej za nimi do
Palestyny. Za tym nie jest to koniec wędrówki – nie jesteśmy jeszcze
w polskiej armii na Środkowym Wschodzie. Jedna noc zmieniła
wszystko. Byliśmy tylko na dworcu i tylko z dworca mogliśmy patrzeć
na miasto w tej części raczej europejskiej. Z dworca wiodły szerokie
schody w dół do równie szerokiej alei miejskiej. Robiło to dobre
wrażenie o samym Damaszku ale było to, jak się potem okazało mylne
wrażenie. Później byłem tu raz jeszcze i to trochę na dłuższy okres
czasu.
Kapitan francuski pomagał nam w załatwianiu
formalności przed dalszą podróżą. Dowiedzieliśmy się, co spowodowało wyjazd Brygady
Karpackiej z Syrii. Otóż pułkownik Kopański był wezwany do dowództwa
francuskiego gdzie powiadomiono go o konieczności likwidacji brygady
i wydano rozkaz złożenia posiadanej broni. Na to dowódca brygady
Kopański odpowiedział słowami które gdzieś na pewno w kronikach
brygady zostały na wsze czasy zapisane: „Generale! Wojsko polskie
nigdy w swej historii nie walczyło z Francją. Jeśli chcecie broń
odebrać, możecie tego dokonać jedynie siłą. Decyzja należy do Was i
do Francji, naszego w walce sprzymierzeńca. Odmeldowuje się,
generale. Rozkazu złożenia broni nie wydam”. Nastąpiła wtedy
konsternacja w sztabie francuskim, a rezultatem tego był wyjazd
Brygady w pełnym posiadanym uzbrojeniu, a dodatkowo jeszcze
uzbrojenie i amunicja na dalsze wyposażenie następnej brygady a może
jeszcze więcej, znoszone do pociągu w którym załadowano brygadę
przez nie tylko samych Polaków ale także oficerów i żołnierzy
francuskich. I tutaj choć nie na swojej ziemi Polak z Francuzem nie
walczył. A myśmy przybyli w jeden dzień później. I znowu pytanie czy
to dobrze czy źle?
W każdym razie i tutaj w Damaszku, choć już Syria
była pod rozkazami
Petain’a, uznanego przez Hitlera, to mieliśmy wśród oficerów
francuskich życzliwych sobie ludzi. Gdy podstawiono nam pociąg i
wsiadaliśmy do dalszej podróży, był przy nas ten sam kapitan
francuski, który żegnał nas, mając łzy w oczach, słowami: „Nie macie
ojczyzny, ale jesteście wolni! – My zaś jesteśmy w niewoli”. Tak
opuściliśmy Damaszek i Syrie.
Pociąg jechał wolno, wspinając się to w gore, jadąc stokiem to w
jedna to w druga stronę. Widzieliśmy z okien pociągu osobowego
jezioro Genezaret. (...)
(Na granicy Palestyny – Samak. [WJW-
prawdopodobnie Al Hammah, na linii kolejowej z Damaszku - obecnie na
granicy Jordanii i Izraela, nad Morzem Galilejskim - Jeziorem
Genezaret]. Po noclegu wyjazd na pustynie).
(str. 27–29) (...) po pobraniu benzyny
zatrzymaliśmy się już tylko u
kresu wędrówki, na polanie pod wzgórzem klasztornym, w miejscowości Latrun. Polana duża, oczekiwały na nas namioty. Trochę wyżej stal
budynek parterowy, drewniany na podmurówce, gdzie mieściło się
dowództwo obozu, kuchnia, magazyny oraz kasyno oficerskie. Pomoc
kucharza i obsługa złożona z szeregowców, mieszkali również w
namiotach tak, jak my cywile. Samochody arabskie odjechały a myśmy,
po zarejestrowaniu i po sprawdzeniu i przyznaniu stopni wojskowych,
otrzymali przydziały do namiotów do ustawienia nad uprzednio
wykopanym wgłębieniem. Potem, każdy z nas otrzymał szorty i bluzy
wojskowe do których można już było przypiąć dystynkcje wojskowe.
Obóz był już zorganizowany, a nasza grupa powiększyła istniejący już
stan personalny. Byliśmy raczej grupą wyłączną oficerów. Brygada
Karpacka wyjechała już z Palestyny do Egiptu. W Brygadzie
szeregowcami byli nawet podchorążowie, tylko niższych stopni.
Szeregowi z naszej grupy byli od razu wysyłani do Brygady. Oficerów
było nadmiar i wkrótce było nas bez przydziału tylu, ze stworzono z
nas Legie Oficerska jako część składowa Polskich Sil Zbrojnych
Środkowego Wschodu pod wydzielonym dowództwem pułkownika Kopańskiego
Stanisława, który w Polsce był pułkownikiem artylerzystą. Ogólne
dowództwo było angielskie i nosiło nazwę Siły Zbrojne Środkowego
Wschodu pod dowództwem generała Wavell’a. Tak więc zostałem
szeregowym Legii Oficerskiej, jako podporucznik rezerwy saperów. Po
załatwieniu wszelkich formalności otrzymaliśmy zaliczkę w kwocie 5
funtów palestyńskich na uzupełnienie własnego ekwipunku i na własne
potrzeby. Obóz w Latrum położony był w odległości około 20 mil na
wschód od Tel Avivu, tam można było wyjeżdżać w czasie wolnym od
zajęć po zakupy lub na przepustkę. Tutaj w obozie, jako legioniści,
otrzymaliśmy uzbrojenie – karabiny i bagnety angielskie, a wtedy
zaczęło się wszystko od nowa. W dwuszeregu zbiórka! Na ramie bron!
Do nogi bron! i inne musztry – aby nam się nie nudziło. Beznadziejne
to było, a ze trwało to dość długo nie miało to wyraźnego sensu.
Osobiście wystarczyła mi podchorążówka i te, ujęte w pieśni, „dziewięć
miesięcy twardej szkoły” gdzie robili z nas manekiny, które kaprale,
jak chcieli tak przestawiali z miejsca na miejsce, gdzie człek był
nikim a nawet niczym. To tez, gdy w obozie badano, jaka mamy w
cywilu specjalność, zgłaszałem się z oświadczeniem, ze w obozie w Eger byłem zapisany jako specjalista elektryk, który wtedy miał być
wysłany do armii we Francji. Ale tutaj dowództwo wysyłało jedynie
lotników i tych, którzy z lotnictwem mieli coś wspólnego. I wtedy to
porucznik Wegiel Adam, baloniarz, został w bardzo krótkim czasie
wysłany do Egiptu, a potem do Anglii drogą, tak jak jemu podobni,
wokół Afryki. Dochodziły słuchy, że nie wszyscy ta droga wysłani,
dopłynęli do celu. Jakiś okręt został storpedowany, a ze Niemcy
rozbitków nie ratowali, to tez straty na morzu były wtedy duże. Może
wiec lepiej się stało, że (...)
(późniejszy dopisek ołówkiem na marginesie na str. 71:
„zorganizowanie chóru, przejecie go przez dyrygenta Nowaka, koncert
w radio w Jerozolimie, koncert w Tel Avivie, wyjazd do Egiptu –
Dikheila [ochrona lotniska], koncert w Aleksandrii)
(str. 71–76) (...) (od) byłych rannych
dowiedzieliśmy się o
braterstwie broni miedzy Polakami i Australijczykami. Wtedy, gdy
linie i sektory obronne Tobruku obsadzali Polacy, Anglicy,
Australijczycy, to w czasie przerw w bombardowaniu okopów przez
samoloty niemieckie i w chwilach przewidzianego spokoju
australijczycy omijali okopy angielskie i taszczyli skrzynki z piwem
do Polaków. Manewry obronne Tobruku polegały na systematycznych
zmianach stanowisk obrony sektorów, co dawało nieprzyjacielowi
świadomość, ze wszystkie linie obronne są obsadzone przez Polaków,
następnie przez Anglików lub znowu przez Australijczyków, a zatem
inne silniejsze wrażenie, że siły obronne Tobruku były trzykrotnie
większe niż były w rzeczywistości. Inne jeszcze wydarzenia były
dostarczane nam i sluchane z zadowoleniem. Bylo to współzawodnictwo
miedzy Polakami i Australijczykami polegające na tym, kto pierwszy
dostarczy jeńca z przeciwległych linii. Tu nasi górowali. Obrona
Tobruku wiązała siły nieprzyjaciela, zmniejszała możliwość szybkiego
posuwania się Niemców w kierunku Suezu. Musieli się liczyć z tym, że
tak silny garnizon Tobruku, na wypadek osłabienia czujności Niemców
na skutek pościgu za armią angielską, może zagrozić tyłom
niemieckiego zaopatrzenia i zaprzepaścić zwycięstwo. Toteż czekali na
zgromadzenie sil, które pozwala i na blokadę Tobruku i na pościg.
Jak już wspomniałem, w Afryce walki toczyły się ze zmiennym
szczęściem. Zwyciężali Anglicy potem Włosi, znowu Anglicy, aż
wreszcie natarcie Niemców doszło prawie pod Aleksandrię. Brygada
Karpacka nie od razu wkroczyła do walki. Był okres przygotowywania
się ze sprzętem, który różnił się wybitnie od wyposażenia, jakie
Brygada przywiozła z sobą z Syrii. Wreszcie pułkownik Kopański
zgłosił gotowość Brygady do walk. Wtedy to dowództwo angielskie
wystąpiło do władz naszych w Anglii i generała Sikorskiego o
mianowanie pułk. Kopańskiego Generałem Brygady. W angielskim wojsku
stopień był ściśle związany ze stanowiskiem. Przypominam sobie
jednego z angielskich poruczników, którego po pewnym czasie
zobaczyłem w randze majora. Zapytałem z ciekawości co stało się, że
o dwa stopnie od jednego awansu przeskoczył. W naszym wojsku były
awanse automatyczne niekiedy po dwóch lub trzech latach służby
zawodowego oficera, że otrzymywał jeden stopień wyżej. Okazało się,
że porucznik ten został, na czas urlopu dowódcy jego jednostki, jego
zastępcą, a dla uwidocznienia tego miał prawo przypiąć sobie stopień
oficerski taki, jaki posiadał dowódca. Nawet stopień pułkownika,
lecz po skończeniu zastępstwa ponownie przypinał sobie odznaki,
jakie miał. Że była to prawda, przekonałem się po dwóch tygodniach.
Zatem było całkowite uzasadnienie nominacji dowódcy brygady na
generała i to nie był to jedyny wniosek Anglików. Postawa generała Kopańskiego w Syrii i wobec Anglików całkowicie zasługiwała na
awans. Wkrótce awansował dalej, bo został Szefem Sztabu Naczelnego
Wodza Wojsk Polskich a Anglii, ale o tym później.
Nie pamiętam o chronologii wydarzeń, kiedy Polacy walczyli pod
Ghazalą, przed czy po Tobruku. Walka pod Ghazalą, gdzie Polacy
odnieśli zwycięstwo, pochłonęła wiele ofiar. Brygada dostała rozkaz
zdobycia linii obsadzonej przez Włochów. Ze wspomnień uczestnika tej
walki dowiedziałem się, jak to się odbywało. Leżałem wtedy w
szpitalu wojskowym w Aleksandrii, gdzie przywiezieni byli z frontu
ranni. Otóż Polacy walczyli w terenie pustynnym płaskim a mieli
zająć wzgórze obsadzone przez Włochów w specjalnie przygotowanych
bunkrach. Przestrzeń, jaką mieli atakujący przebyć nie była zbyt
duża, lecz płaszczyzna była pokryta „polem śmierci”. Plutony i
kompanie dostały rozkaz natarcia. Gdy ruszyli okazało się wtedy, że
byli ostrzelani krzyżowym ogniem karabinów maszynowych. Sporo
żołnierzy stosowało wyszkolony system wojskowy – krótkich wyskoków
do przodu i co pewien czas padanie na ziemię. Dowódca plutonu –
porucznik – zauważył, ze wielu było rannych w nogi oraz w głowę, czy
w ramię. Były to rany w nogi w czasie biegu, a w głowę w czasie
padania na ziemię. Wydał rozkaz i ostrzeżenie – odpoczywać, a na
rozkaz ataku biec skokami a raczej podskokami wysokimi. Skutek był
oczywisty – chłopcy biegli (...), a kule ich się nie imały. Ale to
nie był jeszcze koniec wydarzeń i walki.
Brygada dysponowała plutonami „carrier’sów”. Pojazdy
gąsienicowe,
b. szybkie, 40 mil/godz., wyposażone w karabin maszynowy i obsługę
czteroosobową. Carrier’sy odegrały jedną z poważniejszych ról w tej
walce. Przedostały się pod osłoną wydm na tyły linii obronnych
włoskich i otworzyły gwałtowny ogień w rejonie dowództwa. Włosi
sądzili, że zostali otoczeni. Tak relacjonował wzięty do niewoli
generał włoski. Mówił o tym, że żołnierze włoscy, pewni skuteczności
„pola śmierci”, czuli się całkowicie spokojni widząc padających
rannych i zabitych w linii atakujących. Lecz, gdy ci pozostali
atakujący, pomimo kul biegli coraz bliżej i bliżej bunkrów,
struchleli, a że byli wierzący - orzekli, ze to biegną diabły,
których się kule nie imają.
Wychodzili z bunkrów z podniesionymi rękami. Mówił dalej „Nie
dziwiłem się im, że duch bojowy w tych warunkach ich opuścił.
Jeszcze przypomniała mi się opowieść o zestrzeleniu samolotu
niemieckiego, (bo w tym okresie Niemcy wspomagali Włochów
lotnictwem), przez polską obronę p-lotniczą. Wzięty do niewoli
Niemiec z początku zachowywał się buńczucznie, lecz gdy spostrzegł,
że jest w niewoli u Polaków, złagodniał i żądał odstawienia do
dowództwa angielskiego. Dlaczego? Otóż rozsiewano o nas pogłoski, ze
ten kto się dostanie do niewoli Polaków, będzie poddany torturom,
obcinaniu uszu, rąk i ze nie ma już po co wracać, choć żywy, do
żony. W dodatku rozsiewane wieści o 100-tysięcznej armii polskiej w
Afryce robiło swoje. Zgodnie z rozkazem władz angielskich, oddano
jeńca Anglikom, a ci niestety nie doprowadzili go do służby
informacyjnej, gdyż podobno w czasie nocy uciekł. Polacy nie mogli
tego darować Anglikom, ale stało się. O walkach napiszę później.
Wracam do Dikheili. Wyjazdy nasze do Aleksandrii miały
się wkrótce
skończyć. Dzień powszedni, tak w Palestynie jak tu w Egipcie, wśród
bezpośrednich dowódców, zawodowych oficerów, nie nastrajał
przychylnie. Bardzo krytycznie oceniałem jako rezerwista, wartość
bezpośredniego naszego dowództwa. Jeśli tacy byli tam w Kraju, to
nic dziwnego, ze do obrony Polski nie byliśmy przygotowani. Nie
myślano w przyszłość, (...).
Część III
(Koniec 1941 r. – do Libii,
ochrona magazynów w Marsa-Matruh, wycofanie do Sidi-Haneish(?).
Koniec VIII lub połowa IX 1942 r. – szpital w Aleksandrii, kurs
maskowania w Helmanie
(Helwan Les Bains [Hulwān], Cairo, Egypt)(?), szpital w
Kairze. Syria –
szkolenie dot. transportu kołowego, obóz pod Damaszkiem. Powrót do
Palestyny w rejon Gazy.
Likwidacja obozu i przez Suez, Adeny do portu Basra
(Al Basrah) w
Iraku. Bagdad, Kirkuk – obóz dla
przyjmowania ludzi z ZSRR, Mosul.)
(str. 61-71) (...) Rozchorowałem się bardzo
i pozostawiło to przykre wspomnienie bardzo długo. Rezultatem chyba
była moja kolejna choroba. Zostałem odtransportowany do szpitala pod
Kirkuk. Tam, oprócz stwierdzenia dezynterii amebowatej, również i
malarii, lekarz zdecydował, że najpierw muszę zwalczyć malarię a
potem zajmą się dezynterią. W ten sposób rozstałem się z II Brygadą
– zostałem przeniesiony do Bazy. Po blisko 2-miesięcznym leczeniu
przydzielono mnie do kompanii saperów. Miejsce postoju mieliśmy w
pobliżu rzeki Mały Zab (Little Zab). Mieszkaliśmy w szczerym
polu, w pełnym słońcu, w namiotach. Tam pewnej nocy zostaliśmy
zaalarmowani, że z jednego namiotu skradziono kilka karabinów.
Pojechaliśmy z dowódcą kompanii do pobliskiej wioski, do miejscowej
policji. Policja iracka nie włożyła meldunku do szuflady, lecz
natychmiast zaczęła działać. Co prawda pośpiech był konieczny, gdyż
od czasu dokonania kradzieży upłynęło zaledwie kilka godzin. Jak
dowiedziałem się później z relacji dowódcy kompanii, policjant
pojechał łazikiem do jednego z miejscowych obywateli, wszedł do
mieszkania i nic nie mówiąc rąbnął ręką w twarz obecnego mężczyznę.
Potem dopiero zapytał, gdzie są karabiny. Ciekawa metoda –
europejska jest całkiem odwrotna. Widocznie kradzież dokonana w
jednostce polskiej poruszyła cały ich aparat dochodzeniowy, gdyż
wkrótce odzyskaliśmy karabiny.
Stacjonowaliśmy nad rzeką Little Zab, która
pochłonęła podobno już kilka osób. Nawet nie znaleziono ich ciał.
Rzeka posiadała podziemne koryta, w dodatku nie zbadane. Wskazywały
na to powstające na gładkiej powierzchni wody wiry, w wielu różnych
miejscach. Nie wiele brakowało, a pochłonęła by również bratańca
Zbyszka Wajszczuka, który skrócił sobie drogę do mnie
przepływając przez rzekę w poprzek. Opowiadał mi, że jedynie
przytomność i szybka jego orientacja uratowała mu życie. Płynąc
wpadł na wir, który wciągnął go aż do dna rzeki. Szczęśliwie poczuł
grunt, na którym chwilę postał, a następnie wyskoczył do góry i
znalazł się w trochę innym miejscu niż do jakiego początkowo płynął.
Wypłynął na spokojną powierzchnię wody wartkiej rzeki. Czułem w
rozmowie, że był pod wrażeniem tego przeżycia pomimo tego, że
przecież był dosyć dobrze zbudowany, wysportowany i dobrze pływał.
Pierwsze z nim spotkanie odbyło się w
Szpitalu, gdzie leżał chory tak, jak wielu, co przybyli transportem
przerzutu ze Związku Radzieckiego). Opowiadał mi, jak to pracował na
Syberii w kamieniołomach, jak przychylnie odnosili się do nich
miejscowi, jak swobodnie rozmawiali o obopólnych losach, ale tylko
wtedy, gdy na przykład rozmawiali z nim bez świadków, nawet bez
członków własnej rodziny. Rozmawiał tak osobno z ojcem, matką, synem
ale, gdy ktoś z rodziny towarzyszył, rozmowa przechodziła od razu na
inny temat. Mówił o tym, jak starał się aby jego grupa (był, jako
technik budowlany, kierownikiem odcinka robót dla jego grupy)
wyrabiała ponad normę, za co dostawali dodatkowo chleb. Mówił, że
wybierał na składanie gruzu miejsce na górce, a w ten sposób
wewnętrzny stożek, powierzchnia przykryta zaledwie jedną warstwą,
dawała im zysk na chlebie. Rąbaniem drzewa dla miejscowych zarabiali
na okrasę kartofli. Tak żyli szeregowi, którymi w Polsce
zaopiekowało sie wojsko radzieckie. Tak żyli i pracowali ci, których
ręce wskazywały na ręce robotników. Jeńcy z delikatnymi rękami, nie
pomarszczonymi, bez odcisków, byli gdzie indziej i tym szykowano
inny los. Zbyszek był w tym rejonie do czasu, gdy obiegła wieść o
umowie gen. Sikorskiego ze Stalinem w sprawie utworzenia Wojska
Polskiego na terenie Zw. Radz. i w sprawie zezwolenia na przerzut
byłych wojskowych na Środkowy Wschód do istniejącego tam już wojska
pod ogólnym dowództwem angielskim.
Zbyszek przebył piechotą około 500 km, aż
wreszcie dostał się do zgrupowania Polaków. Po pewnym czasie był z
wieloma w transporcie przez morze Kaspijskie do Iranu, a potem
dostał się do naszej bazy w Iraku. Z opowiadań jego i innych
uczestników transportu dowiedziałem się, że na statek każdy, który
odpływał z portu rosyjskiego wchodziło dwukrotnie więcej ludzi niż
na to władze radzieckie zezwalały. Podobno przerzut miał obejmować
100 tys. ludzi, a przybyła ogółem dwukrotnie większa ilość
ewakuowanych. Byli to nie tylko wojskowi, ale całe rodziny z
dziećmi, nieraz z sierotami. Taki ośrodek dzieci sierot ulokowano w
Kenii. Wśród wojska zgłaszali się ochotnicy, którzy zaofiarowali się
z opieką osobistą sieroty. Takim był również Zbyszek. Jego
podopieczna korespondowała z nim nawet wtedy, gdy już był razem ze
mną w Anglii. Dał mi nawet jej zdjęcie. Nie wiem, czy korespondują
ze sobą jeszcze i jaki los spotkał tą sierotę. Zbyszek ożenił się w
Anglii i jest w Argentynie, dziś już dziadkiem dwojga wnucząt.
Dowiedziałem się o losach i drodze Zbyszka,
on zaś o moich przeżyciach. Przed wieczorem wybrał się drogą
podobną, lecz już doświadczony rannym przeżyciem.
W okresie tym, okresie napływania
transportów, dowiedziałem się o tragicznym wypadku z samochodem
wiozącym ludzi i dzieci przez góry Iranu do Iraku. Samochód ten
spadł w przepaść. Radość wydobycia się wyjeżdżających z raju
niestety trwała krótko. Również krótko cieszyli się wolnością ci,
którzy nie mieli umiaru w posiłkach. Zmarli z przejedzenia. Te
wypadki rzucały światło na warunki, w jakich żyli nasi w Zw.
Radzieckim. Malaria również miała swoje ofiary. W taki sposób na
skutek naszej porażki w Kraju, kości Polaków rozsiane zostały w
wielu krajach, nie tylko w Europie, lecz w Azji i Afryce. Słyszałem,
ze dla ratowania naszych dzieci, wysłano je nie tylko do Kenii, lecz
również do Indii. Wśród nas również krążyły myśli, czy wędrówka
nasza skończy się na Iraku, czy też zamiast do Kraju przejedziemy
dalej na wschód? Pamiętam, kiedyś w Egipcie, rozmawiając z Anglikami
i w odpowiedzi na ich pyszałkowatość, że cały świat powinien mówić
po angielsku, powiedziałem „ciekaw jestem co będzie, jeśli Niemcy
dojdą do Suezu i zajmą kanał – dalsza ich droga będzie łatwa – co
będzie z waszymi Dominiami? Podobnie, jak wy myślą Niemcy”. Nie w
smak była im ta wypowiedź moja. Poparcie miała w tym, ze Anglicy po
raz trzeci uciekali z pod Bengazi pod naciskiem gen. Rommel’a (wtedy
uciekali po raz drugi).
W okresie naszego postoju nad rzeką „Little
Zab” miały miejsce dwa wypadki. Jeden, to bunt oficerów i próba
zawładnięcia dowództwa w naszym ośrodku bazowym w Iraku. Szczegółów
nie znam. Doszła nas tylko wiadomość o jego likwidacji w bardzo
krótkim czasie. Armia nasza rozrosła się. Samodzielna Brygada
Karpacka zwiększyła sie do dywizji – 3 Dywizja Strzelców Karpackich,
powstała również 5 Dywizja, w skład której weszła i nasza kompania
saperów, oraz 7 Dywizja, w której znaleźli się ludzie starsi. W
danej chwili jeszcze nie w pełni wyposażona. A to już tworzyło
wielką armię w naszych możliwościach. Sprawy organizacyjne zmieniały
się często. Trudno mi dziś powiedzieć, kiedy nastąpiły zmiany na
szczeblu dowódców dywizji. Doszła do nas wiadomość do Iraku, że
dowódca 3 Dywizji Strzelców Karpackich, gen. Kopański został wezwany
przez gen. Sikorskiego do Londynu na stanowisko Szefa Sztabu
Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych. Mam jednak wrażenie, ze
nastąpiło to po wypadkach i aresztowaniach w Bazie naszej w Iraku.
To zaś wypadło w okresie przybycia ze Zw. Radzieckiego gen. Andersa
i jego sztabu. W rezultacie dowódcą Polskich Sił Zbrojnych na
Środkowym Wschodzie został gen. Anders – niezbyt lubiany za swoją
pyszałkowatość i awansowanie swojej kadry oficerskiej w nienormalnie
szybkim tempie.
Oficerowie naszej Legii Oficerskiej zostali
poprzedzielani do wielu jednostek na stanowiska dowódców plutonu i
już kontakty nasze stały się luźne, a towarzyszami moimi byli
zupełnie inni oficerowie. Nowe grono zżyło się ze sobą dość szybko,
bo i warunki, a także okoliczności zmusiły nas oficerów do
współdziałania.
W Iraku przeżywaliśmy skutki haniebnego
porozumienia trzech mocarstw w Jałcie (* WJW - prawdopodobnie
Zenobiusz miał na myśli Konferencje w Teheranie, 28.XI –
1.XII, 1943)?, a potem (?) tragiczną katastrofę i śmierć
gen. Sikorskiego (zginal 4 lipca 1943 roku w wypadku lotniczym w
Gibraltarze). Dziwna to była śmierć. Wiadomości, jakie do nas
dochodziły – podawały, że był to okres tworzenia drugiego frontu i
wyboru naczelnego wodza dla całej operacji na Zachodzie. Gen.
Sikorski był osobistym przyjacielem Prezydenta Roosevelta, bardzo
poważany i ceniony również, nie tylko we Francji ale nawet wśród
oficerów i społeczeństwa oraz dworu królewskiego w Anglii. W okresie
rozmów Jałtańskich, gen. Sikorski otrzymał list od prezydenta
Roosevelta, dostarczony przez specjalnego wysłannika prezydenta.
Treść nie była znana nikomu. Były zatym pogłoski, ze musial zawierać
wiadomości i decyzje, o których nikt nie mógł się jeszcze
dowiedzieć. Potem nastąpiła katastrofa, z której uratował się
jedynie pilot, a cały sztab generała, powracający z inspekcji w
Libii zginął. Wiadomość o tej tragedii szybko dotarła do nas w
Iraku. Jaka była reakcja żołnierzy? Naprawdę trzeba było wielkiej
odwagi i wynaleźć przekonywujące argumenty, aby powstrzymać
żołnierzy od buntu przeciw Anglikom i powstrzymać ich od
samorzutnego wymarszu na obóz angielski. Wszyscy byli
przeświadczeni, i do dziś i ja jestem zupełnie pewny, iż była to
robota angielska. Churchill był człowiekiem bezwzględnym i mógł być
zdolny do wydania odpowiedniego rozkazu. Bo, dlaczego gen. Sikorski,
mając do dyspozycji własne lotnictwo, nie wyruszył na inspekcję
własnym samolotem lecz angielskim i to zdaje się nawet, pilot nie
był Anglikiem. Sprawa ta dotychczas nie jest wyjaśniona, bo napewno
nie może być wyjaśniona tak, jak Katyń, o którym wiemy z notatek
kronikarza, który wydostał się ze Zw. Radzieckiego na Środkowy
Wschód. Opowiadał on wtedy o obozach oficerskich w Kozielsku,
Starobielsku i w Ostaszkowie i o losach oficerów i ich likwidacji.
Są to sprawy, które w obecnych warunkach nie mogą wyjść na jaw.
Podawano nam o rozmowie gen. Sikorskiego ze Stalinem. Gdy upomniał
się o polskich oficerów, Stalin podobno odpowiedział - „Eto była
nasza oszybka” – Wiadomo, co z nimi sie stało. Jedni byli
załadowani na statek-wrak – i nie powrócili na ląd. Inni zginęli w
Katyniu.
Będąc w Anglii przeglądałem listę
zaginionych w Katyniu – listę, którą miały biura Czerwonego Krzyża,
i znalazłem tam nazwisko por. Mieczysława Skolimowskiego (M035
zobacz), mego ciotecznego brata. Wiedziałem, że był
zmobilizowany i dostał się do niewoli sowieckiej. Zatym jego śmierć
w Katyniu spowodowali Sowieci. W Anglii mieszkałem krótko z jednym z
profesorów, który cudem, rzec można, dzięki Żydowi wydostał się z
szeregów jeńców pędzonych ze Lwowa na Wschód. Mówił o transportach
pieszych jeńców złożonych ze zmobilizowanych pod Dubnem policjantów.
Bataliony te z pod Dubna ruszyły w kierunku Lwowa. Jednym z
batalionów dowodził mój kuzyn, nadkomisarz Julian Radoniewicz
(M091
zobacz), mąż mojej
siostry ciotecznej Marii, której córka jest lekarzem w Olsztynie i
żoną okulisty dr Edwarda Lenkiewicza. O Julku ślad zaginął -
(zginął w Ostaszkowie/Twerze – WJW). Również ślad zaginął po
drugim bracie ciotecznym, por. Tomaszu Olszewskim (M003
zobacz)
(zginął w Katyniu/Charkowie – WJW).
(...)